Nasz wyjazd w góry – dzień nr 2 i 3 :)

30.11.2018 (piątek)

Ojjj tak. Dzisiejszy dzień zapowiadał się naprawdę wyśmienicie. Nie dość, że bez większych problemów wstałam rano (hurrrra), to w dodatku obudziła nas cudowna pogoda za oknem. Powiedzcie mi czy może być coś piękniejszego niż otworzyć oczy o poranku i od razu ujrzeć góry, full śniegu i mega słońce? Chyba nie. Nie. Na pewno NIE.

Uwierzcie, że nie należę do osób piejących z zachwytu na byle widoczek czy zdjęcie kotka lub pieska na facebooku, ale ten widok był naprawdę cudowny. Złośliwi twierdzą, że to hormony ciążowe, ale nie… Było pięknie. Naprawdę.

*widok jest milion razy piękniejszy, ale zrobić ładne zdjęcie pod słońce, to ja chyba nie umiem…

 

Z tak rozpoczętym dniem nie mogło coś pójść nie tak.

 

I w rzeczy samej, po ponad godzinie szykowania się, wyruszyliśmy Doliną Kościeliską w stronę schroniska na Hali Ornak. Słońce pięknie świeciło, śnieg skrzypiał pod butami – swoją drogą my chodzimy po górach w porządnych, ciepłych, wodoodpornych, antypoślizgowych i na grubej podeszwie traperach, a nawet nie wyobrażacie sobie ile osób mijało nas na szlaku w butach typu emu albo kozaczkach na obcasie [sic!] – ale im wyżej byliśmy tym mróz był coraz wyższy.

 

Tosia śpioch

Tosia, standardowo, po 20 minutach postanowiła strzelić sobie dobrze ponad godzinną drzemkę w nosidle (to nic, że było dopiero po 10., a wstała zaledwie 2,5 godziny wcześniej), a my mogliśmy sobie spokojnie iść i cieszyć się ciszą oraz szumem górskiego potoku.

 

Powinnam też tu napisać, że zrobiliśmy przy okazji milion zdjęć, skoro było tak pięknie. Ale niestety nie. Było tak mega zimno, że za każdym razem kalkulowałam w głowie czy zdjąć rękawicę i pstrykać fotki, czy jednak darować sobie odmrożenie palców. Dlatego z tego dnia może zdjęć dużo nie mamy, ale za to są one zaje… to znaczy śliczne 😉

 

Tosia obudziła się dopiero pod koniec trasy, trochę siedziała jeszcze u tatusia „na baranka”, ale ostatnie 20 min przeszła na własnych nogach, aż do samego schroniska. Mimo kilku postojów na trasie wchodzenie poszło nam naprawdę sprawnie. Zajęło nam 2 godziny i 5 minut, a mapa wskazywała teoretycznie 1 godzinę i 45 minut. Jak na ciężarówkę (czyli mnie) i mojego męża z 15 kg nadbagażem na plecach – całkiem nieźle 😉 .

 

W schronisku…

Niestety, tym razem pobyt w schronisku nas trochę rozczarował. Nie dość, że obsługa była, delikatnie mówiąc, średnio miła – a do tej pory ile razy byliśmy było miło, smacznie i sympatycznie. Poza tym, akurat gdy chcieliśmy kupić dla Tosi zupę pomidorową, to właśnie się skończyła. Ziemniaki – też zabrakło. Placki ziemniaczane, które zamówiliśmy były pełne oleju. Na szczęście był kotlet + ziemniaki z kwaśnicy tatuśka.

 

Niestety, co najgorsze – w schronisku nie było dyplomów. Czy zdajecie sobie sprawę jaki to był zawód dla Tosi?! Co prawda widzieliśmy jeden na wystawie, ale Pani nie chciała nam go sprzedać. Tosia była bardzo rozczarowana.  

Na szczęście udało mi się przekonać Antosie, że same zrobimy dyplom w domu (na wzór tych z poprzednich lat), a teraz na zwykłej białej kartce odbijemy pieczątki i weźmiemy ją do naszego górskiego domku. Ufff… Pomysł się Tosi spodobał 🙂

 

Mimo bardzo długiego oczekiwania, na koniec zjedliśmy przepyszną szarlotkę i wypiłam smaczną kawę parzoną (pierwszy raz od kiedy jestem w ciąży, gdyż wcześniej od takiej kawy mnie odrzucało). To ciacho, nie wiem dlaczego, ale w górach zawsze smakuje mi najlepiej. Mniam.

 

Po dwóch godzinach odpoczynku ogarnęliśmy się i wyruszyliśmy w drogę powrotną.

 

Halo, halo! Czy ja wcześniej pisałam Wam, że było zimno?! Jeśli tak, to sorry. Zimno to było dopiero teraz, gdy wyszliśmy ze schroniska, a słońca było już jak na lekarstwo, gdyż schowało się za góry.

 

Zimnoooo…

Dżizasssss… ale był mróz. Dobrze, że byliśmy porządnie ubrani – choć fakt, były osoby, które szły w legginsach, z gołymi kostkami i kurteczką do pasa [sic!] – bo inaczej to bym zamarzła. Zostałabym na trasie, niczym niewysoki posąg o krępej budowie ciała, a za kilkadziesiąt lat wrosłabym w skałę i wnuki 1.listopada odwiedzałyby Dolinę Kościeliską, a nie cmentarz.

 

Szczęśliwie nie zamarzłam, natomiast Tosia najpierw szła (a właściwie zbiegała w dół z tatuśkiem), a po 30 minutach rzekła, że jest „zmęciona” i chce „na baranka” do tatuśka. Nie muszę Wam dalej pisać, że w nosidle spała aż do samego domu. Zejście zajęło nam dokładnie tyle ile informowała mapa 1 godzinę i 35 minut. Prawdziwe z nas zuchy 🙂

 

1.12.2018 (sobota)

To był nasz dzień bez wyjścia w góry. Nie dość, że spaliśmy do 10., to w planach mieliśmy tylko odpoczynek, zabawę Tosi i taty na śniegu, relaks w Aqua Parku oraz spacer. Wieczorem zaś wybraliśmy się na kolację do dobrze nam znanej restauracji Dobra Kasza Nasza. Było jak zawsze przepysznie.

 

Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy. 

 

Jutro…

Jutro wybieramy się na spacer po Kalatówkach, to będzie nasz ostatni dzień chodzenia po górach, gdyż w poniedziałek około południa wracamy do Warszawy.

cdn.

Ana